Denko #1
Ponownie zrobiłam
sobie dłuższa przerwę dlatego chciałam do was wrócić z też dłuższą notatka. Tym
bardziej, ze faktycznie zaczynacie tutaj trafiać i chciałabym żebyście się
zatrzymali ze mną na dłużej.
Od dawna, z perspektywy bloga bardzo dawna, zbieram opakowania różnych kosmetyków do serii denko, bo praktycznie od samego początku jego istnienia. Ale nie bójcie się, wszystkimi was tu nie zasypie, wiele z nich w końcu wyrzuciłam. Paru zrobiłam wcześniej zdjęcia, niestety są zbyt kiepskiej jakości aby tu trafić. Znaczna ich część dzieli się na takie, których i tak nie jestem już w stanie szczegółowo opisać, lub takie, które kupiłam ponownie, także w tej czy innej formie jeszcze się pojawią.
A teraz zaczynamy z tym co mamy na dziś czyli pielęgnacją.
Włosy.
Włosomaniaczką nie jestem, ale całkiem byle czym to ich nie umyję. W trakcie studiów
kosmetyki kupowałam głownie w supermarketach, potem w Rossmanie. Ale wybierałam
głownie produkty wysokonakładowe, kierując się ich zapachem. Pamiętacie taką reklamę
szamponu, w której kobieta miała prysznic na środku mieszkania? To chyba jakiś
loft był. Już nawet nie pamiętam nazwy tej marki, ale kiedyś ją uwielbiałam.
Wtedy też często farbowałam włosy, zawsze u fryzjera, ale miałam po parę razy
pasemka, balejaże, trwałą co najmniej dwa razy. Nigdy nie mogłam zapuścić włosów
poniżej ramion, bo zaczynały się bardzo intensywnie rozdwajać. Nawet mi
fryzjerka powiedziała, ze niektórzy tak maja. Na trzecim roku postawiałam na
modne proste włosy i tak szalałam z prostownica, ze mimo stosowania specjalnych
preparatów latem fryzjerka odmówiła mi zrobienia odrostów i poprawienia koloru,
mówiąc, że najprawdopodobniej moje włosy się zgumują. Po prostu były tak
zniszczone, ze więcej rozjaśniania by nie przyjęły, łamały i wypadały od samego
dotyku. Faktycznie jak patrzę na moje zdjęcia z tamtego okresu to końcówki mam białe.
Końcówki, dobre 7, a może i 10 cm, zaczynając znad ucha, aż po ramiona.
Kolor wyrównałam szamponetką i postanowiłam zainwestować w droższy, profesjonalny szampon. Wybór padł na szampon Gliss Kur Oil Nutritive ze Sczwarzkopf. I nie dziwcie mi się, był dobre dwa razy dłuższy niż mój dotychczasowy szampon, a przecież nie używałam najtańszych, familijnych. I był to bardzo dobry wybór uważam. W zasadzie to dziwie się, że nikt o nim nie piszę i przez to podchodzę do własnych zachwytów z dystansem.
Przez kolejne
pięć lat używałam wyłącznie Gliss Kur. Najczęściej żółty, mimo, że jest chyba
najtrudniej dostępny. Regularnie w mojej łazience gościł tez ten różowy, pojawiał
się niebieski, a nawet zdarzyło się to fioletowemu. Czerwony podkradałam
podczas wizyt w domu mamie. I byłam bardzo zadowolona. W tym czasie okazało się,
że bez większego problemu mogę zapuścić włosy sięgające poniżej łopatek i
praktycznie nie mam żadnego problemu z rozdwajającymi się końcówkami. Wraz z
szamponem oczywiście używałam inne elementy z serii. Odżywkę bez spłukiwania po
każdym myciu. Zwykłą odżywkę, według fantazji, niezbyt regularnie i z
niespecjalnym przekonaniem. Sporadycznie taką maskę w tych malutkich
tubeczkach, które uważam za jakiegoś rodzaju magie dla włosów. A najczęściej
stosowałam maskę przeciw rozdwajaniu
Gliss Kur Oil Nutritiv, którą widzicie też na zdjęciu. Serie tą polecam
wszystkim posiadaczkom przetłuszczających się lub normalnych włosów z problemem
rozdwajających końcówek, U mnie znikł on na lata.
Jak wspomniałam,
nie jestem włosomaniaczką. Często kupuję coś ze względu na opakowanie, ale co jakiś
czas szukam też bardzo konkretnych informacji, które zapamiętuje, i którymi się
potem kieruję podczas wyboru. Niestety zazwyczaj pracuję wtedy w trybie
zaliczyć i zapomnieć. Szukając przed paroma miesiącami odżywki kierowałam się
tym, żeby miała jak najwięcej olei. Pomimo doborowego towarzystwa to właśnie ta
maska wygrała w konkurencji. W składzie
ma, aż 8 olei, a inne które zwróciły moją uwagę też zawierały alkohol. Z jednej
strony chciałam spróbować coś nowego, z drugiej ta maska wygrywała znanymi mi
już widocznymi efektami i ceną. Nie będę oszukiwać, jest winna temu, że do tej
pory nie wypróbowałam Anwen, ale jej zakupu nie żałuję.
Niestety mój
zachwyt nad Gliss Kurami znikną gdy przesadziłam ze stosowaniem suchych szamponów.
Niestety z przesuszoną skórą głowy sobie nie radził, to jest jednak głęboko
oczyszczający szampon, a ja zrobiłam krzywdę skórze głowy i zmieniły się jej
potrzeby. Po mniej udanych próbach trafiłam na Moisture Me Rich z Matrix, który
mnie uratował, i który używałam przez kolejne poł roku. Spróbowałam tez żółty z
tej serii, ale niebieski ma zdecydowanie mocniejsze działanie nawilżające ze słabszym
efektem przetłuszczania. Ułatwia też rozczesywanie włosów. W tym czasie udało
mi się nawilżyć skore głowy i pozbyć problemu z łupieżem. Chociaż w tym pomogły
też olej kokosowy i MOMO.
Pielęgnacyjny
balsam do włosów z Banii Agafii stosowałam właśnie przy metodzie MOMO. Nadawała
moim włosom dodatkowej miękkości nie przeciążając ich przy tym.
Wyszło na
to, ze trochę bardziej opisałam tutaj historie moich włosów niż same produkty,
ale to dlatego, ze akurat te ze zdjęcia wszystkie mi się sprawdziły.
Produkty z
serii Tutti Frutti zna chyba każdy.
One pięknie pachną, dla kogoś mogą trochę za mocno i może da się w nich wyczuć jakaś
sztuczność, jak w większości kosmetyków. Jeśli ktoś kiedyś jadł jabłko, które pachniało
jak "zielone jabłuszko" niech podniesie rękę. Dla mnie i chyba każdego
amatora intensywnych zapachów te są piękne. Podczas kąpieli gdy używamy różnych
kosmetyków, a otacza nas para wszystko tak się miesza, ze węch szybko się stępia,
dlatego ja lubię gdy mój zapachowy balsam do kąpieli ma zapach na tyle
intensywny, abym czuła go podczas stosowania, a nie tylko gdy otwieram butelkę
i to przez pierwszy tydzień od zakupu. Tutti Frutti to wymaganie spełnia, a balsam do mycia rąk dodatkowo
pozostawia zapach na dłoniach, bardzo fajna odmiana i akcent zwłaszcza po
powrocie z pracy. To taki dodatkowy sygnał dla mózgu, ze jestem już w domu, już
mam wolne. Opakowanie jest bardzo dobrze wykonane, estetyczne i trwale. Po skończeniu
oryginału można jej bez najmniejszego problemu uzupełnić i używać dalej. A wspomniałam
już, że to jest balsam? Nie mydło, a balsam do mycia. Jest trochę tłustawy i do
wrażenia trzeba się przyzwyczaić, ale przy okazji nawilża dłonie, na tyle, że
można się nawet zapomnieć i ich nie pokremować po. A co ważniejsze dobrze się
sprawdza podczas malowania jeśli mieszacie podkład na dłoniach. Wtedy bez
uszczerbku dla skóry możecie je wielokrotnie myć.
Za to z kremowego żelu pod prysznic Fresh Juice Tai
melon & White lemon jestem zdecydowanie najmniej zadowolona z całego
tego zestawu. W zasadzie jest to produkt, który najbardziej mnie rozczarował w ciągu
zeszłego roku. Nawet nie to żeby z nim było cos nie tak. Po prostu nastawiłam się
na cos innego. To moja wina, bo na opakowaniu ewidentnie jest melon miodowy,
ale ja zauważyłam tylko słowo melon i już więcej nie myślałam. Pragnęłam
kosmetyku o zapachu bardziej orzeźwiającym. Bardziej ja kantalupa. No taki
melonowy, a ten był słodki i mdły. Chociaż produkt był dobry. Pienił się ładnie,
ale nie za dużo, dobrze się rozprowadzał, świetnie myl, nie wysuszał. Nie pachniał,
a ja chciałam żeby pachniał. Jak byłam na pierwszym roku studiów to kupowałam w
Tesco taki pięknie pachnący melonowy żel pod prysznic, ale potem przestalam go widywać
i już z dziesięć lat niczego podobnego nie spotkałam.
Za to
kolejny produkt to mój ulubieniec. Peeling
solny Rumianek i Imbir z Green Pharmacy trafił do mojego serca i tak łatwo
go już nie opuści. Jest drobny przez co nie ma obaw ze się nim zadrapiemy, co
mi się zdarzyło, ale nie jest tez zbyt drobny, tak żeby sól się sama rozpuścił
jeszcze zanim zdążymy się nią potrzeć. Pachnie bardzo orzeźwiająco, dość delikatnie,
w sposób,który nie przytłacza, a jednoczęsnie daje się wyczuć spośród innych. Łatwo
się spłukuje, nie wysusza, ani tez nie przetłuszcza mimo swojej tłustej
konsystencji. Względem mojego gustu jest bardzo dobrze wyważony. Sól w nim
zawarta dezynfekuje skóre, ale nie mam jej w takim stężeniu żeby miała podrażniać
bardziej delikatne lub przesuszone partie ciała.
Jako kolejne do mojej pierwszej odsłony denka trafiły dwa balsamy polskich marek. Wydaje mi się, ze ich nie trzeba nikomu przedstawiać.
Max Repair, czerwony balsam Evree to dla mnie
wybawiciel. Mam bardzo suchą skórę na łydkach, co jest dziwne, bo pozostałe
partie ciała mam raczej tłuste, w zasadzie mam wszystkie rodzaje skóry, im wyżej
tym tłuściej, a łydki mam bardzo suche. Przez lata jedynym produktem, który
faktycznie się na nich sprawdzał bym niebieski balsam z Nivea, ale za dużo
kombinowali. Rzadko kiedy w tym samym czasie dostępne były obie pojemności,
okresowo pojawiały się 50% promocje, zniechęcające do kupowania go w regularnej
cenie, która w pewnym momencie zaczęła odstawać od innych podobnych produktów.
W okresie gdy mocno promowali balsam z kremem pod prysznic zdarzało się, ze w
sklepach, w których robiłam zakupy w ogóle nie był dostępny, a podobne
opakowanie, aż niesmacznie mocno umożliwiało pomyłkę. Te dziwne sytuacje zniechęciły
mnie do kupowania tej marki, dlatego, gdy odkryłam, ze czerwony balsam z Evree działa
na mnie równie dobrze, byłam kosmetycznie wniebowzięta. Dodatkową zaletą Evree
jest fakt, ze jest to polska firma. Produkt ten świetnie sprawdza się zarówno w
zimie gdy żyć nam nie dają kaloryfery jak i w lecie do regeneracji skóry po
opalaniu.
Na mniej
wysuszone partie ciała za to lepiej sprawdzi się balsam Magia Olejków z Soraya, świetnie nawilży te partie, które
tylko zimą staja się suche, nie przetłuści za to tych, które latem zmieniają się
w tłuste. Dla mnie najlepszym argumentem przemawiającym za balsamem jest fakt,
ze udało mi się go zużyć. Jeśli coś mi się w kremach nie podoba, wole ich w ogóle
nie używać i dlatego dość często zdarza mi się je marnować. Gdy opakowanie leży
nieużywane na tyle długo, ze w dziurce zrobi się suchy korek lub na zakrętce
taka rozmazana gruda, to zaczynam się intensywnie zastanawiać czy ja naprawdę
mam ochotę smarować się tym co zostało pod spodem? Taka chwilowa ochota nie ma
szans wygrać z niechęcią, która już wcześniej doprowadził do aktualnego stanu
zaschnięcia. W końcu wygrywa zdrowy rozsadek i po prostu pozbywam się nadmiaru kosmetyków
zalegających w mojej łazience. Taki los nie spotkał balsamu z Soraya dlatego
jestem pewna, ze mi się sprawdził i chętnie polecę go tez innym.
Najlepsze
na koniec. Premium Hot&Cool Pore
Pack Duo z Caolion dostępne w Sephora w dwóch wielkościach. Ja ją zakupiłam
przypadkiem na wakacjach, podczas jakiejś letniej promocji bardzo pragnąc czegoś
spróbować. To było naprawdę genialne odkrycie. Potem testowałam kilka innych
maseczek, również takich w podobnych cenach i nic już nie działało tak dobrze.
Od dłuższego czasu też planuję ją znowu kupić, ale jakoś ciężko to przychodzi
gdy w szafce ma się porządny zapas podobnych produktów. Podobnych, ale tylko teoretycznie.
Duo pack
to maseczka dwuetapowa. Najpierw nakładamy czarna wersję, która rozszerza i
oczyszcza pory mocno przy tym rozgrzewając twarz, a następnie chłodzimy ją nakładając
szarą maseczkę, która te pory zwęża. Doznania cieplne jakie towarzyszą
stosowaniu maseczki są bardzo ciekawe, dodając element zabawy do pielęgnacji, a
efekty są zachwycające. Pory są faktycznie głęboko oczyszczone, skóra jest
zdezynfekowana i do tego jakaś taka odmłodzona, nawilżona, jędrna. Piękna, jak
nie moja. Nie powinnam tak zwlekać tylko kupić ją jak najszybciej żeby znowu móc
się cieszyć tak piękną twarzą. Nie lubię droższych kosmetyków, nie często
jestem z nich faktycznie zadowolona tyle razy bardziej, co tańsze wersje są tańsze.
Ale z tego zdecydowanie tak. To jest jeden z moich ulubieńców zeszłego roku. Kosmetycznych
ulubieńców ever. Dobra kończę, bo musze iść do Sephory :P
Komentarze
Prześlij komentarz