W kolorach jesieni - kosmetyczne liski
Za oknami jesień w pełni, dlatego
postanowiłam dłużej nie zwlekać i opublikować post inspirowany jej kolorami.
Niestety pomimo kilku powtórzeń nie udało mi się osiągnąć ostrzejszego obrazu,
a nie potrafię już dłużej czekać na lepsze światło. Pragnę porozrywać
opakowania kosmetyków i zatopić paluszki w czym się da. Dodatkowo obawiam się, że niedługo
tło przestanie pasować do pory roku. Jak widzicie na dziś przygotowałam kilka
pomarańczowych drobiazgów.
Conny Animal Mask - Lis
Na
początek chciałam podzielić się z wami moimi wrażeniami na temat maski
rozjaśniającej z Conny. Koreańskie maseczki w płacie podbijają serca Polek już
od kilku lat, a to za sprawą ich właściwości i uroczych wzorów, zarówno na
opakowaniach jak i samych maskach. Ja ze względu na tłustą cerę niespecjalnie
mogę w nich przebierać. Większość jest nawilżająca lub odżywcza co nie służy
mojej skórze. Niestety moje dwie pierwsze próby nie były udane, zwyczajnie
przekarmiłam skórę i dostałam wyprysków. Postanowiłam się jednak nie poddawać.
Kierując się urodą i zazdrością na widok maseczki pandy w koszyku koleżanki,
postanowiłam też kupić sobie jedną z nich. Mój wybór padł na liska o
właściwościach rozjaśniających. Z tyłu opakowania znajduje się informacja, że jest
ona odżywcza z działaniem wybielającym. Niweluje cienie pod oczami i wyrównuje
koloryt skóry, dzięki zawartości witaminy C, która poprawia barierę lipidową i
zwiększa nawilżenie. Maseczka dodatkowo posiada też właściwości ściągające i
zmniejszające wydzielanie sebum. Ja na wszelki wypadek postanowiłam nałożyć ją
na twarz umytą troszkę silniejszym produktem oczyszczającym.
Sama
maseczka jest bardzo mokra, aż z niej kapało podczas rozkładania. Również w
opakowaniu zostało trochę płynu, którym się oblałam gdy chciałam doczytać jakąś
informację z tyłu. Ogólnie fajna zabawa, przyjemne doświadczenie i okazja do
zrobienia sobie śmiesznego zdjęcia. Jest zdecydowane bardzo nawilżająca i
bezpieczna dla twarzy ze skłonnością do łojotoków. Tak naprawdę przesadziłam w
drugą stronę i ta maseczka była jednym z elementów, który pomógł mi zapanować
nad podrażnieniem wywołanym nadmiernym oczyszczaniem. Wydaje mi się być
bezpieczna dla osób, które tak jak ja po produktach odżywczych dostają
wypryski. Tego efektu na szczęście nie zauważyłam.
Fox Lip Balm - Vanilla Crush
Balsam
do ust kupiłam tylko ze względu na opakowanie i chęć zrobienia zdjęcia ładnego
produktu na bloga. Niczego się po nim nie spodziewałam. Byłam pewna, że w
środku będzie kolorowa wazelina, o jakimś słabym zapachu. A tu taka
niespodzianka! Gdy tylko plastikowa osłonka oderwała się od tekturki wydobyła
się z niej mocna, naturalna woń wanilii. A po otwarciu wieczka moim oczom
ukazała się nie byle jaka wazelina, tylko aksamitna, błyszcząca delikatnymi,
brokatowymi drobinkami powierzchnia przypominająca miód. Postanowiłam poczekać
z jej dotykaniem, aby zrobić dla was zdjęcie, a to było nie lada wyzwanie przy
ostatnim braku słońca.
W
dotyku Fox Lip Balma nie jest podobny do żadnego innego balsamu jaki
kiedykolwiek miałam. Jest żelowaty, trochę jak zastygająca galaretka z ilością
wody mniejszą niż w przepisie. Jednak pod ciepłem palca od razu się topi i
bardzo ładnie nakłada. Łatwo się nakłada na usta, ze względu na jej
konsystencję lepiej to delikatnie poklepując lub tylko przykładając palec
miejsce po miejscu niż pocierając. Nie
spływa, nie ma smaku. Wargi się nie lepią, ślizgają się po sobie dość tępo.
Rozpuszczone włosy na wietrze też się do nich przesadnie lepić nie będą. Po
paru dniach użytkowania mogę też powiedzieć, że dobrze nawilża. Daje ulgę moim
ustom spierzchniętym po umyciu zębów, a zdecydowanie nie każdy balsam sobie z
tym radzi. Już mam ochotę na kolejną, zobaczymy co wyjdzie z tego romansu.
Le Cafe De Beaute Nawilżający krem do rąk z ekstraktem figi
Kolejnym
produktem ze zdjęcia jest La Cafe de Beute – krem do rąk nawilżenie i ochrona,
zawierający ekstrakt z figi, olej ze słodkich migdałów, olej ze słodkich moreli
i glicerynę roślinną, za to żadnych silikonów i parabenów. Mimo francuskiej
nazwy jest to produkt rosyjski. Ta informacja raczej nie powinna zaskakiwać
patrząc na ilość napisów w cyrylicy na opakowaniu. Jest to też jeden z powodów,
dla którego go kupiłam. Kolejny rosyjski produkt do przetestowania, w końcu nie
można się ograniczać wyłącznie do Bani.
Ocenienie tego kremu sprawia mi
znaczny problem. Z jednej strony jestem zakochana w jego zapachu, z drugiej
cenie go za opakowanie, ale z trzeciej to znam lepsze. Nie jest to krem, który
ci pomoże po sobotnim sprzątaniu. Gdy za wiele razy zmoczysz ręce, poddasz je
działaniu mocniejszego detergentu, albo przemrozisz, bo zapomniałaś rękawiczek.
Ale nigdzie też nie pisze, że to krem do zadań specjalnych. To krem torebkowy.
Na wszelki wypadek, jako dodatek do dobrej pielęgnacji. Na pewno działa lepiej
niż nic, a nie można tego powiedzieć o każdym kremie i to droższym. Kosztuje
około 7-8 zł. To nie jest dużo, chociaż spokojnie wymienię trzy polskie kremy
za 5zł, które na mnie działają lepiej, ale przegrywają pod innymi względami. La
Cafe de Beaute jest na tyle mały, że docisnę go do każdej torebki. Dosłownie,
prędzej pieniądze wrzucę luzem niż wyjmę z torebki krem do rąk. A ten można dociskać
i wciskać ile ma się ochotę, bo ma porządne opakowanie. Jest zrobione z
twardszego plastiku, lecz wystarczająco elastycznego, żeby łatwo wyduszać
zawartość. Dobrze trzyma kształt nawet gdy w środku jest tylko końcówka. W
puste miejsce łatwo zasysa powietrze, co nie tylko poprawia jego walory
wizualne, ale ułatwia wydobywanie się produktu. Mam go już na wykończeniu, a na
razie nie zdążyło mi się aby wydał z siebie smarkający dźwięk. Napisy się z
niego nie ścierają i nie ma właściwości przyciągających brud. Zatyczka dobrze
się trzyma i sama się nie odkręca. Co za tym idzie od nowości, aż do końca tubki
dobrze się prezentuje wyjęta z torebki. Ładnie wygląda i jeszcze ładniej
pachnie. Do tego szybko się wchłania, możemy od razu dotykać czego nam się żywnie
podoba. Nie przykleimy się do myszki, ani nie zostawimy nieprzyjemniej smugi na
touchpadzie. Ogólnie jest spoko.
SEPHORA COLLECTION Kostka musująca - Manoi
Czas na kostkę do kąpieli z
Sephory o zapachu Manoi. Jest ona dość mała. Wydaje mi się, że podczas jej
stosowania należy rozważyć nalanie do wanny mniejszej ilości wody, albo
zakupienie dwóch kostek. Ja tak na wszelki wypadek zdecydowałam się na tą
pierwszą opcję z czego byłam zadowolona. Kostka ma delikatny zapach, do którego
niestety bardzo szybko się przyzwyczaiłam. Nie wysusza skóry, ale jej też nie
natłuszcza. Jej najciekawszym efektem jest zabielenie wody w stopniu przypominającym
mleko. Tak naprawdę to dodałam ją do zdjęcia, bo była obok i pasowała
kolorystycznie. Wydaje mi się, że to jest też najbardziej trafna motywacja jaka
może skłaniać do jej zakupu, najwyżej, że tak bardzo lubimy efekt białej wody.
Yankee Candle Apple Crumble
A na koniec kolejne pozytywne
zaskoczenie, choć dla wielu wyda się to dziwne, to świeczka zapachowa Apple
Crumble z Yankee Candles. Marka znana i zachwalana, a dla mnie wreszcie
odczarowana. Jak chyba każda kobieta, która bywa w TK Maxxx’ie wąchałam tam
zimą te świece i mimo, że do tej pory jeszcze nie zdecydowałam się na zakup
dużej wersji to zawsze robiły na mnie ogromne wrażenie. Niestety wybierając
woski i próbki, z braku możliwości ich powąchania kierowałam się obrazkami i za
każdym razem trafiałam na taką, z której przebijała się sól, co nie jest w moim
guście. Tą świeczkę po roku od jej zakupu postanowiłam zapalić tylko dlatego,
że umieściłam ją na zdjęciu i chciałam móc z czystym sumieniem opisać moje
prawdziwe wrażenia na jej temat. I znowu zyskałam coś dzięki blogowi. Już po
chwili przechodząc między pomieszczeniami poczułam kuszący zapach ciasta z
jabłkami. A tak naprawdę jabłkowych muffinek, bo właśnie tak mi się skojarzył.
W pierwszej chwili nawet nie wiedziałam skąd się wziął. Gdy tylko ruszałam się
z kanapy ten zapach mnie przyjemnie dopadał, okazjonalnie przypominając mi o
sobie nawet gdy pozostawałam w bezruchu. Przywitał mnie w salonie gdy wróciłam
po kąpieli i czekał na mnie rano gdy wróciłam tam z kubkiem gorącej kawy. Miło
z jego strony.
Podsumowując w dzisiejszym opisie
znalazły się dwa bardzo dobre produkty, dwa bardzo poprawne produkty oraz
jeden, hymm… produkt. Czy taka ocena wyłania się z tekstu, czy powinnam
popracować nad sposobem w jaki wyrażam swoje opinie?
Komentarze
Prześlij komentarz